Fot. Piotr Manasterski

– Świat tego musicalu jest przerysowany, nieco oldschoolowy, ale jak w soczewce pokazuje nastoletnie problemy. W tej materii niewiele się zmieniło – mówi Agnieszka Płoszajska, reżyserka syreniej inscenizacji „Heathers”.

Więcej o spektaklu przeczytasz tutaj.

Michał Wybieralski (Teatr Syrena): Wróć pamięcią do liceum. Jakie jest Twoje pierwsze skojarzenie? Najlepsze i najgorsze wspomnienie?

Agnieszka Płoszajska: Pierwsze skojarzenie? Presja. I praca. Ciężka. Znój, codzienny znój. Chodziłam do liceum muzycznego, więc czas wolny był teoretycznie tylko po to, by ćwiczyć. O wartości społecznej decydowała liczba punktów na egzaminie z instrumentu i pozycja w szkolnej orkiestrze. Najlepsze wspomnienia wiążą się z rzadkimi chwilami beztroski w wąskim gronie swoich ludzi. To zrywanie się z lekcji, by siedzieć na plaży, śpiewać dziwne piosenki i gadać o  sensie życia lub jego braku. To pierwsze miłości, motyle w brzuchu. Nadzieja, że wszystko jest możliwe.

A najgorsze wspomnienie?

– Z koleżanką, też „grzeczną skrzypaczką”, wybrałyśmy się z rodzinnego Trójmiasta na festiwal muzyczny „Warszawska Jesień”. Uznałyśmy, że pieniądze na nocleg przeznaczymy na imprezę. Z przypadkowo poznanym osobnikiem pojechałyśmy do jego mieszkania. Tak, wiem… Szybko się okazało, że musimy uciekać prosto na dworzec. Skończyło się na strachu, ale w liceum wiele razy pakowałam się w sytuacje, w których ktoś mógłby mnie ukatrupić, a rodzice nie wiedzieliby nawet, gdzie szukać zwłok.

Do której z Heather było Ci wtedy najbliżej?

– Byłam ambitna jak Chandler, miałam zaburzony obraz własnej osoby jak Duke i próbowałam się dopasować do otoczenia jak McNamara. Zmieniałam się jak kameleon w zależności od ekipy, z którą przebywałam. Czyli desperacko poszukiwałam akceptacji, porzucając prawdziwe ja. Brzmi trochę jak Veronica?

Czyli czasy ogólniaka nie były dla Ciebie łatwe. Czy w ogóle bycie nastolatkiem może być łatwe?

– Po osiedlowej podstawówce, gdzie na porządku dziennym było opluwanie, zamykanie w toaletach i agresja wobec inności (a granie na skrzypcach już się do inności zaliczało), liceum muzyczne było wybawieniem. Tam każdy miał przerąbane, bo musiał ćwiczyć i już. Zdarzało się, że dzieciaki uciekały w alkohol, dragi, cięcie, ryzykowny seks. Nie tylko z powodu tego, co się działo w szkole, ale też w reakcji na sytuację w rodzinie. Miałam to szczęście, że dość wcześnie odnalazłam swoją pasję, i to nieszczęście, że nie była ona akceptowana w domu. Bo od skrzypiec bardziej interesował mnie teatr, jego ekspresyjny, offowy nurt. Z przyjaciółką zakradałyśmy się o 7 rano do szkolnej piwnicy i tam tworząc w tumanach kurzu dawałyśmy upust emocjom. Nasz spektakl objechał wszystkie możliwe festiwale teatrów niezależnych, oczywiście bez zgody rodziców. Z trzema wiolonczelistami w tle, grającymi Metallicę, byłyśmy nie do zatrzymania. Rozbijałyśmy na głowach surowe jaja, a tym samym banki z teatralnymi nagrodami. Jako bezkompromisowe nastolatki zostałyśmy w jednej recenzji nazwane „Wernerem Schwabem w spódnicy”. Może się to wydawać nastoletnią egzaltacją, ale dziś wiem, że było fantastycznym wentylem bezpieczeństwa dla psychiki.

„1 września 1989 roku. Drogi pamiętniczku!” – od tych słów zaczyna się „Heathers”. A więc opowiada o czasach sprzed komórek, Instagrama i TikToka, nawet sprzed Internetu. To niemal inna epoka! Czy przy pomocy tego materiału wciąż można rozmawiać z nastoletnimi widzami o ich świecie i ich problemach?

– Świat „Heathers” jest przerysowany, nieco oldschoolowy, ale jak w soczewce pokazuje nastoletnie problemy. W tej materii niewiele się zmieniło. Wszystkie pokolenia potrzebują tego samego: akceptacji, wewnętrznej zgody i odwagi do bycia sobą. Każdy chce być widziany, rozumiany, kochany. Zmieniło się to, że dziś kończąc lekcje, nie uciekniesz, nie odetniesz się od problemów. Socjale atakują, hejterzy mają do ciebie dostęp, nie schowasz się przed nimi nawet we własnym domu. Jeśli nie masz przy sobie świadomych, mądrych dorosłych, to robi się naprawdę niebezpiecznie i samotnie. W tym musicalu także brakuje dojrzałych opiekunów, niektórym bohaterom możemy się przyjrzeć przez pryzmat ich pokręconych relacji rodzinnych.

„Heathers”ma w Polsce liczny fandom. To oznacza duże, często bardzo sprecyzowane oczekiwania. Na profilach Syreny w social mediach dyskusja o tym, czy J.D. musi mieć płaszcz, czy wystarczy mu skórzana kurtka, liczyła dziesiątki postów. Dla Ciebie jako reżyserki to bardziej motywujące czy stresujące?

– Tak z serca – okropnie stresujące. A z głowy – czas, kiedy skupiałam się na tym, by wszystkich zadowolić, to był właśnie etap licealnej niedojrzałości. Jak mówi instagramowa mądrość, „nie jestem awokado ani zupą pomidorową”. Nie interesuje mnie kopiowanie cudzej pracy. Budujemy przedstawienie z szacunkiem do poprzednich realizacji, ale nasze działanie jest przede wszystkim twórcze. Może porównanie libretta musicalu do dzieł Szekspira jest grubo na wyrost, ale uświadamia, że tę samą historię można interpretować na wiele sposobów. Dziwi mnie, że skoro „Heathers” jest tak dostępne, choćby online, to nadal ktoś oczekuje identycznego spektaklu, tylko po polsku. Za najbardziej zapiekłymi komentarzami zwykle stoją ci, którzy nigdy nie podjęli twórczego ryzyka.

Pracujesz z młodą obsadą, w jaki sposób budowaliście role? Wzorowaliście się na kreacjach z filmowego pierwowzoru albo z inscenizacji na West Endzie?

– Najważniejsza jest dla mnie odpowiedź na pytanie „Co i po co chcę zrobić?”, wtedy odpowiedź na pytanie „Jak?” zjawia się sama. Zależy mi, by nawet w pozornej slapstickowości postaci szukać prawdy psychologicznej. Niektórzy dochodzą do niej przez formę i ciało, inni potrzebują głębokiej analizy. Dla większości obsady liceum to bardzo niedaleka przeszłość, co ułatwia proces tworzenia ról.

„Heathers” było wielkim przebojem w Londynie, w Syrenie już widzimy ogromne zainteresowanie tym tytułem wśród młodej widowni. Z czego to wynika? Czy fabularne rozstrzygnięcie, w którym szkolni prześladowcy źle kończą, ma wymiar katartyczny dla tych, których w szkole szturchano i wyśmiewano? Czyli pewnie dla większości z nas?

– Interesujące spostrzeżenie, na pewno po części tak jest. Dodałabym jeszcze aspekt komediowy – możemy bezkarnie wyśmiać prześladowców i własną naiwność. Czarny humor „Heathers” nie bierze jeńców, depcze tabu i świętości i często ma drugie dno. Czasami przekracza granice dobrego smaku, ale właśnie po to, by wstrząsnąć widzem, brutalnie zmusić do refleksji. Piosenka „Mój martwy synek-gej” jest przecież apoteozą szydery z homofobii. Tego rodzaju żartami jest nasycony ten materiał.

Agnieszka Płoszajska
Absolwentka aktorstwa na PWST w Krakowie. Zagrała kilkadziesiąt ról teatralnych, kilka epizodów telewizyjnych, współtworzyła audycje radiowe. Jako reżyserka zadebiutowała w 2014 r. w Teatrze Muzycznym w Toruniu musicalem świątecznym „Gra warta piernika, czyli Maurycy i kolędnicy”. W 2016 r. zdobyła Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska za najlepszą reżyserię na festiwalu Windowisko za monodram „Jutro będzie za późno”. Zrealizowała też monodramy „Ściana” (impresaryjne), „Takie tam” (Teatr Boto w Sopocie) i „Mój boski rozwód” (Teatr im. Sewruka w Elblągu). Jako reżyserka współpracowała m.in. z Mazowieckim Teatrem Muzycznym, Teatrem Muzycznym w Gdyni, Teatrem Miniatura w Gdańsku i Operą Nova w Bydgoszczy. Jest reżyserką polskich prapremier musicali „Wyspa” (Teatr Kameralny w Bydgoszczy), „Friends. The musical parody”, „Morderstwo dla dwojga” i „Kuguar. Musical” (Teatr Muzyczny w Toruniu) oraz „Kiedyś na wyspie. Once on This Island” (Teatr Muzyczny w Gdyni).